Doktor Jadwiga Kucia, wykładowca Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach była ostatnią ofiarą „wampira”. Zginęła od silnych ciosów w głowę w marcu 1970 roku. To właśnie za zlecenie zabójstwa dr Jadwigi Kuci zawisł na stryczku Jan Marchwicki. Zdzisława Marchwickiego skazano za zamordowanie dr Kuci i kilkunastu innych kobiet.
Henryk, jego brat w tym samym procesie za pomoc w jej zabójstwie został skazany na 25 lat więzienia. Halina Flak, siostra Marchwickich dostała 4 lata za to, że wzięła rzeczy pochodzące od zamordowanych kobiet. Jej syna, Zdzisława, skazano na taką samą karę. Józef Klimczak, kochanek Jana Marchwickiego i autor obciążających cała rodzinę zeznań, dostał wyrok 12 lat więzienia.

Zdzisław Marchwicki w momencie ogłoszenia wyroku
Bezpośrednim inspiratorem morderstwa Kuci popełnionego przez Zdzisława, któremu pomagał Henryk – jak wykazało śledztwo – miał być Jan Marchwicki. Tak zeznał Klimczak, który jak dziś powiedzielibyśmy był niemal „koronnym świadkiem” w procesie.
Bezpieka także aktywnie włączyła się w ujęcie wampira. Powstała grupa „SB – Anna”. Powód? Daty niektórych z zabójstw przypadały w święta państwowe, kilka kobiet było spokrewnione z elitą partyjno-milicyjną województwa katowickiego, dwie – nosiły znane nazwiska działaczy partyjnych: Gomułka i Gierek.
- Jan musiał zginać, bo za dużo wiedział i w czasie procesu głośno mówił o swoich układach – opowiada oficer SB, który ponad 30 lat temu był obserwatorem procesu.
Pomyłka wampira
Dlaczego jednak zginęła dr Kucia? Tezy są dwie. Pierwsza mówi o tym, że Kucia zginęła przez pomyłkę, bo Jan Marchwicki chciał się zemścić na kobiecie, która zastąpiła go na stanowisku kierownika dziekanatu. Dr Kucia była bardzo podobna do niej. Teza druga: Kucia zginęła, bo wiedziała o łapówkach, jakie brał Marchwicki i groziła, że o tym opowie.
- Jasiu, jak na niego mówili studenci, był znanym homoseksualistą, notowanym przez milicję i SB. Bardzo inteligentny, przebiegły. Uczył się w Niższym Seminarium Duchownym w Poznaniu, a potem przez prawie trzy lata w Wyższym Seminarium w Krakowie. Wyrzucono go stamtąd ze względu na jego skłonności. Marchwicki był zarazem „szarą eminencją” Uniwersytetu Śląskiego. Żył ze swoim młodym partnerem Józefem Klimczakiem w Katowicach we własnym mieszkaniu, nieopodal uczelni. Demoralizował studentów, brał łapówki. Miał ku temu wiele okazji, bo był przecież kierownikiem dziekanatu wydziału prawa i administracji na Uniwersytecie Śląskim
– wspomina Wiesław Tomaszek, emerytowany technik kryminalistyczny, który brał udział w poszukiwaniu „wampira”. Jego pokój w mieszkaniu w Zabrzu pełen jest dokumentów i pamiątek z czasów sprawy Marchwickiego.
Marchwicki i SB
W archiwum IPN w Katowicach zachowały się dokumenty, z których wynika, że Jan Marchwicki był agentem SB ps. „Janusz” od 1962 roku. Został zwerbowany przez kapitana Stanisława Wowra z SB w Sosnowcu. Donosił przez kilka lat na księży z parafii św. Jacka w Sosnowcu. W 1963 roku przekazał 6 informacji dotyczących księży: Grunwalda, Krawca i Czajora. Po kilku latach oficjalna współpraca została zawieszona, ale nie zerwana. To bezpieka załatwiła mu później pracę kierownika sekretariatu na wydziale prawa. Z jego gabinetu korzystał często oficer SB, który „zabezpieczał” uczelnię.
We wrześniu 1970 r. por. Cilecki z gr. IV Wydziału III SB spisał notatkę służbową z rozmowy z TW „Lech”. Meldunek znajduje się w teczce prof. Mieczysława Sośniaka, pierwszego dziekana Wydziały Prawa i Administracji, którego od 1968 roku SB rozpracowywała pod kryptonimem „Cerber”.
Agent bezpieki „Lech” streszczał rozmowę Ewy Stankiewicz (ówczesnej asystentki na Wydziale Prawa i Administracji) z Janem Marchwickim, dotyczącą mechanizmu brania łapówek za przyjęcia na studia.
„Marchwicki chwalił się Stankiewiczowej swoją pozycją na uczelni i mówił o tym, że wraz z dyr. Janina Karpińską, (zastępcą dyrektora administracyjnego UŚl. w latach 1968–1972 – przyp. aut.) i rektorem Kazimierzem Popiołkiem należy do „wielkiej trójki”, która się tym zajmowała” – donosił „Lech”.
Z meldunku konfidenta wynika, że Marchwicki kompletował listę tych kandydatów na studia, którzy szukali protekcji. Wybierał dzieci osób zamożnych. Lista była przekazywana dyr. Karpińskiej, która doręczała ją rektorowi. Protegowany zdawał egzamin pisemny ze wszystkimi. Gdy poszło mu źle, Marchwicki wymieniał w jego teczce pracę złą na dobrą. Gdy z kolei poszło takiemu źle na egzaminach ustnych, Marchwicki polecał mu pisać odwołanie do rektora, i taka osoba trafiała na studia z listy rektorskiej. Marchwicki żalił się, że z tego zyskownego interesu dostawał resztki. Potem się „usamodzielnił” i wszedł w porozumienie z innym profesorem.
Praca w tym innym „układzie” była trudniejsza – Marchwicki prosił egzaminatorów o wyrozumiałość wobec swego protegowanego, a gdy kandydat nie zdał mimo to jakiegoś egzaminu, to współpracujący z Marchwickim egzaminator poprawiał mu ocenę – na 3 lub częściej 4. Marchwicki nie dzielił się z egzaminatorem pieniędzmi, lecz kupował mu drogie prezenty, np. zagraniczny telewizor. Prezenty dawał też innym członkom komisji – np. zawsze przed komisją kładł „Carmeny”. - Gdy wiadomość o „własnym interesie” prowadzonym przez Marchwickiego przez Karpińską trafiła do Popiołka, pozbyto się go – raportował porucznik Cilecki.
Nieprawidłowości w przyjęciach kandydatów na studia prawnicze nie stanowiły tajemnicy dla SB co najmniej od 1969 r. Wówczas to I sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR przekazał kpt. Jerzemu Benbenkowi z gr. IV Wydziału III informację, że odwiedził go doc. Michał Staszków, sekretarz organizacji partyjnej Wydziału Prawa z żądaniem zwołania Rady Wydziału w sprawie procederu korupcji. Sprawa korupcji nigdy nie została wyjaśniona. Nikt nie usłyszał zarzutów za łapówki.
– Jan Marchwicki za dużo mówił w czasie procesu. Groził, że ujawni swoich protektorów, odwoływał zeznania. Nie był na rozprawach pokorny, a jego wyjaśnienia zamiast pokory były oskarżeniami. Nie zapominajmy, ze wśród jego przyjaciół i znajomych było wielu oficerów MO i SB oraz prokuratury. Niewykluczone, że niektórym pomagał w zdaniu egzaminów – mówi Tomaszek.
W akcie oskarżenia w tej sprawie podpisanym przez prokuratora Józefa Gurgula z ówczesnej Prokuratury Generalnej PRL i Zenona Kopińskiego wiceprokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Katowicach, Zdzisława Marchwickiego oskarżono o zamordowanie 14 kobiet i ciężkie zranienie sześciu, które cudem przeżyły. Nie mogło być innego wyroku jak kara śmierci. Wątpliwości, co do winy i kary nigdy nie mieli sędziowie, którzy skazali na śmierć braci Marchwickich oraz autorzy aktu oskarżenia – prokuratorzy Józef Gurgul i Zenon Kopiński.
W jednym z wywiadów emerytowany już prokurator Józef Gurgul, któy oskarżał w procesie „wampira z Sosnowca” powiedział:
„W prokuraturze, jeśli chce się mieć wyniki, trzeba pracę traktować nie jak zatrudnienie, ale jak służbę społeczną. Trzeba osobiście być zainteresowanym rozwikłaniem sprawy. W śledztwie każdy dzień odpuszczony to prawda, która bezpowrotnie znika wraz z pamięcią świadków. A przede wszystkim trzeba kuć żelazo, póki gorące – to podstawowa zasada skutecznego działania”.
Dzisiaj z oskarżonych w tamtym procesie żyje tylko Zdzisław Flak. Matka zmarła kilka lat temu. Henryk Marchwicki zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w latach 90., kiedy po wyjściu z więzienia zaczął domagać się kasacji wyroku. Podobno spadł ze schodów. Klimczak po kilku latach wyszedł z więzienia i wyjechał. Dokąd? Jedni opowiadają, że do Szwecji, drudzy – że zmienił nie tylko nazwisko, ale i twarz i mieszka na Podbeskidziu. Jeżeli żyje, to ma teraz ponad 60 lat.
Zdzisław Flak odsiedział prawie trzy lata w więzieniu. Jak twierdzi, za kratami znalazł się dlatego, bo nie chciał potwierdzić że był świadkiem rozmowy, gdy wujkowie planowali zabójstwo kobiety. Pech Flaka polegał na tym, że jednym z nich był Zdzisław Marchwicki – „wampir z Zagłębia”.
Flak nie ukrywa, że uważa się za ofiarę „sprawy „wampira”. Unika wspomnień. Zmienił nazwisko. Z trudem udaje się namówić go na spotkanie. Po długich namowach przychodzi. Jest dobrze zbudowanym, szpakowatym mężczyzną, który nadal boi się fatum, jakie ciąży na jego rodzinie. I przeszłości od której jednak nie może uciec.
– Kiedy w grudniu 1972 roku przyszli po mnie nad ranem milicjanci, to nie wiedziałem o co chodzi, i że właśnie zmienia się właśnie całe moje życie. Najpierw była długa rewizja, a potem przewieziono mnie na komendę do Katowic i zaczęły się jeszcze dłuższe przesłuchania. Na początku było grzecznie. W pokoju siedział prokurator Edmund Nakonieczny. Na biurku przed nim maszyna do pisania z wkręconą, czystą kartką papieru. Mówił do mnie: „Dzidek, za godzinę wyjdziesz, tylko potwierdź, że byłeś wtedy a wtedy w mieszkaniu Jana Marchwickiego w Katowicach razem z Henrykiem, Zdzisławem i Klimczakiem i usłyszałeś słowa: „Co ty pieprzysz, ona już jest sztywna”. To zdanie pamiętam do teraz, bo przez 2,5 roku śledztwa wciąż padało. No i potwierdziłem – opowiada Flak. Jednak mówi, że nigdy nie pamiętał, aby do takiego spotkania doszło. – Byłem skołowany tym wszystkim. Dopiero potem dowiedziałem się z akt, że te słowa były zeznaniami Klimczaka, który je potem wycofał – dodaje.
Im dłużej trwało śledztwo, tym milicjanci nie byli już tacy delikatni. Za wszelką cenę chcieli mieć efekty – czyli przyznanie do winy i obciążenie następnych podejrzanych. Tego wymagali od nich przełożeni.
– Różne chwyty stosowali: długie przesłuchania o różnych porach, szpicle w celi, rygor. Kiedyś w czasie spaceru, niby przypadkowo mogłem zobaczyć Klimczaka. Wobec mnie śledczy byli grzeczni, bo wiedzieli, że byłem porywczy i mogłem coś sobie zrobić. Nie ze wszystkimi byli tak delikatni. Mama mówiła mi, że ją śledczy kpt. Zamkowski przykuwał do kaloryfera, bił i wymuszał zeznania – wspomina Zdzisław Flak, ostatni z żyjących oskarżonych z rodziny Marchwickich. Mężczyzna nie wyklucza, że będzie domagał się kasacji wyroku.
cdn.