lipiec 2015
KWK Katowice
Kopalnia Węgla Kamiennego „Katowice” (niem. Ferdinandgrube) to nieczynna od lat kopalnia znajdująca się w centrum miasta, w dzielnicy Bogucice.
Działała w latach 1823–1999. Do 1936 roku kopalnia nosiła nazwę „Ferdynand”. W okresie 1953–1956 kopalnia nazywała się, a jakże – „Stalinogród”, podobnie jak miasto, w którym się znajdowała.
Dzisiaj na jej terenach znajdują się budynki NOSPR oraz nowego Muzeum Śląskiego. Górnicy natomiast od lat są na emeryturach lub zasiłkach.
To, co powyżej wita zwiedzających muzealna ekspozycję kilkanaście metrów pod ziemią. Kiedyś ten napis witał górników zdążających na szychtę.
Fotka
Muzeum Śląskie, czyli kawałek historii
Powiem krótko – warto się wybrać do Muzeum Śląskiego, aby pozwiedzać i „dotknąć” Śląska, jego historii i kultury.
I do razu uwaga – zarezerwujcie sobie na zwiedzanie kilka godzin. Trzeba zwiedzać powolutku, a nie w tempie wyścigowym, bo można się spocić, i nic nie zrozumieć. Wtedy to będzie czas stracony.
Wiem, że ekspozycja, którą przygotowano wywołuje wiele kontrowersji. Jestem laikiem, przyszedłem do Muzeum Śląskiego, które powstało na terenach po kopalni Katowice, aby zobaczyć. Tyle, i aż tyle.
Z zainteresowaniem wcześniej przeczytałem artykuł Leszka Jodlińskiego, byłego dyrektora Muzeum Śląskiego. Z większością tez autora się zgadzam.
Jodliński padł ofiarą fobii anty-RAŚ i rozgrywek personalnych, podlanych politycznym sosem. Można i tak, ale szkoda.
Wystawa w tej części serwuje nam idyllicznie i nostalgicznie potraktowaną historię Górnego Śląska w PRL‑u. Mało w niej miejsca poświęcono latom stalinizmu i historii Stalinogrodu, kwestii dławienia tożsamości regionalnej, działaniom aparatu przymusu i SB. Jak w pierwotnej wersji zamyka ją data 1989.
Porzucono projekt scenograficzny, mocno zaakcentowany w koncepcji konkursowej: betonowej taśmy i symbolicznej szarości PRL‑u.
Pomijając warstwę historyczno-polityczną, moim zdaniem ekspozycja jest bardzo ciasna. Mało w podziemiach miejsca, i nie zachęcam do zwiedzania osoby z klaustrofobią. Jakoś umknęła mi hitlerowska gilotyna, którą straszono zwiedzających.
I znów cytat z artykułu L. Jodlińskiego:
Kwestią, której nie zdążono rozwiązać w pierwotnym projekcie scenariusza, była rola i miejsce, jakie na ekspozycji miała zająć gilotyna. Co więcej, jej umieszczenie w przestrzeni wystawy nie było ostatecznie przesądzone. Dzisiaj w kakofonii dźwięków, w jakiej zanurzono gilotynę, w żaden sposób nie spełnia ona zaleceń grona sędziowskiego, by była potraktowana jak coś wyjątkowego, jak szczególna relikwia.
Obawy, jakie wówczas i potem w tym zakresie wypowiadała prof. Ewa Chojecka, niestety spełniły się. Nie znaleziono dla niej odpowiedniego miejsca ani roli w narracji wystawy. Klęcznik znajdujący się w instalacji poświęconej Kulturkampf powinien zostać szybko przeniesiony w jej pobliże, czyniąc z tego obiektu więcej niż symbol, i ratując jej szczególny status w przestrzeni wystawy.
Ekspozycje w Muzeum Śląskim są bardzo ciekawe. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że takie wspaniałe obrazy i grafiki kryły magazyny w starej siedzibie. No, cóż…
Cytaty zaczerpnięte z artykułu Leszka Jodlińskiego, opublikowanego w katowickim dodatku Gazety Wyborczej.
Dziennikarz szefem gabinetu politycznego Zembali
Znana jest już tajemnica politycznych i medialnych wpadek ministra zdrowia prof. Mariana Zembali. Otóż od 1 lipca szefem jego gabinetu politycznego jest Jerzy Zawartka, który ma zwyczaj wyzywać swoich oponentów na facebook«u od „kutasów i esbeków pierdolonych”.
Jednak nawet ten doświadczony dziennikarz nie uchronił ministra Zembali od serii medialnych wpadek. Minister zdrowia podczas konferencji po wizycie Ośrodku Ostrych Zatruć Instytutu Medycyny Pracy i Zdrowia Środowiskowego w Sosnowcu strofował dziennikarzy, a także nie odpowiadał na niektóre z pytań, sugerując, że zadający je są niekompetentni.
- Znikły autorytety, starsi się w telewizji kłócą, rodzice nie mają czasu, wywracają się filary moralne, nagle wszyscy kłócimy się wokół, i ten człowiek młody idzie w nicość -
mówił Zembala. Do klasyki przejdzie kategoryczne i aroganckie „Oddalam pani pytanie” rzucone w stronę dziennikarki.
Ciekawe, co Zawartka powiedział swemu szefowi po kompromitującej konferencji w Sosnowcu? „Sorry, Marian taki mamy klimat”?
I tak Zembala nie poszedł na całość. Szef jego gabinetu politycznego ma zwyczaj wyzywać swoich oponentów na facebook«u od „kutasów i esbeków pierdolonych”.
Taki szef gabinetu politycznego to szara eminencja resortu:
„Odpowiada za prowadzenie spraw powierzonych przez ministra zdrowia wynikających z jego funkcji politycznej, które dotyczą współdziałania ministra z organami władzy państwowej, administracji publicznej i samorządowej, partii politycznych, związków zawodowych i organizacji społecznych. Przygotowuje propozycje działań, analiz i raportów odnoszących się do zadań ministra. Koordynuje merytoryczne przygotowywanie narad, spotkań, wizyt krajowych i zagranicznych ministra, sekretarza stanu i podsekretarzy stanu, bierze także udział w tych przygotowaniach”.
Tyle zakres obowiązków Zawartki w nowym miejscu pracy.
W Polskim Radiu wziął bezpłatny urlop. Na stronie Polskiego Radia jest jednak informacja o tym, że Zawartka 9 lipca prowadził Magazyn Reporterów Jedynki „Bez znieczulenia”.
Program nie jest emitowany „z puszki”, bo jest interakcja ze słuchaczami. Czyli Zawartka równocześnie z pełnieniem funkcji szefa gabinetu politycznego ministra zdrowia występował na antenie Polskiego Radia za zgodą jego szefów. Nie wierzę bowiem, aby kierownictwo Polskiego Radia nie wiedziało o nowym miejscu pracy swego reportera Zawartki.
Zawartka naprzemiennie w swojej karierze bywał rzecznikiem i dziennikarzem, zasiadał w radach nadzorczych różnych rządowych lub samorządowych spółek. Dziennikarstwo mieszało się z polityką. Onegdaj, kiedy startował w konkursie na prezesa zarządu Radia Katowice, jeden z członków komisji karierę Zawartki ocenił, zadając retoryczne pytanie:
„Czy pan nie ma problemów z tożsamością, bo raz pan jest dziennikarzem, a raz – rzecznikiem?”.
Co do apolityczności byłego dziennikarza Polskiego Radia, co swoje uczucia polityczne lokował do tej pory raczej po lewej stronie sceny politycznej. Bliżej Zawartce było do SLD i PSL, niż do PO.
Skąd zatem pomysł Zembali lub jego otoczenia, aby tak odpowiedzialne i jednoznacznie polityczne (no, chyba że Zawartka nagrywa i przygotowuje reportaż pod roboczym tytułem „Sekrety ministerstwa, czyli o czym boicie się nawet pomyśleć”) właśnie jemu powierzyć? Jakie argumenty zostały użyte, aby przekonać Zawartkę do przyjęcia tej posady na kilka miesięcy?
Tego nie wiadomo. Wiadomo, że od kilku lat ich znajomość profesora z radiowcem rozwija się. Świadczyć o tym mogą na przykład liczne występy prof. Zembali na antenie Radia Katowice w programie Jerzego Zawartki „Kawa na ławę” (np. 30 kwietnia br., 20 maja br., 19 czerwca br., 24 stycznia 2014, 11 lutego 2014, 27 maja 2014, 31 października 2014 r.)
Jesienią, kiedy minister Zembala przestanie być ministrem, wróci do Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Zapewne, kiedy Zembala będzie operować, to Zawartka, jak przystało na zaangażowanego doradcę, będzie asystować przy stole operacyjnym.
Profesor Marian Zembala podąża tropem prezydenta Świętochłowic, Dawida Kostempskiego. W 2013 roku wyszło na jaw, że prezydent Świętochłowic Dawid Kostempski zatrudnił na stanowisku doradcy do spraw mediów dziennikarza Polskiego Radia Katowice Jerzego Zawartkę, zapewne po to, by często występować w jego programach w publicznej rozgłośni.
Po ujawnieniu tego zawodowego epizodu Zawartki z gatunku „polityczno-samorządowego” przez moment zapachniało skandalem. Bo wszak rozgłośnia publiczna, a taką jest wciąż Radio Katowice, zawsze miała wysokie standardy etyczne. Nietrudno wyobrazić sobie np. że ów dziennikarz najpierw uzgadniał pytania ze swoim pracodawcą, a potem na antenie dzielnie go z nich odpytywał.
Kiedy opisałem sprawę, redaktor Zawartka posypał przed przełożonymi głowę popiołem i szybko zrezygnował z drugiego etatu w świętochłowickim magistracie. W regionalnym dodatku Gazety Wyborczej, który odtwórczo za portalem wpolityce.pl opisał sprawę czytamy:
„Prezydent Świętochłowic na przestrzeni ostatniego roku gościł u mnie może dwa razy. Byłem u niego zatrudniony, ale jako asystent na pół etatu i nie miało to nic wspólnego z moją pracą w radiu. Napisałem np. scenariusz do miejskiej imprezy, przygotowałem też opracowanie dotyczące regionalnych mediów – wyjaśnia dziennikarz, który po tym, jak anonim wpłynął do Radia Katowice, z posady u Kostempskiego zrezygnował.”
Zawartka z pracy u Kostempskiego zrezygnował, ale nie stała mu się krzywda. Na otarcie łez dostał posadę w Radzie Nadzorczej Miejskiego Zakładu Składowania Odpadów Sp. z o.o. z siedzibą w Sosnowcu. MZSO to spółka, w której miasto ma 100 procent udziałów, i zarządza m.in. wysypiskiem. Wiceprezesem zarządu była w tej spółce żona Kostempskiego.
Artykuł opublikowany na portalu wgospodarce.pl oraz wpolityce.pl
PS. Jak się okazało, szefowie Zawartki w Polskim Radiu nie wiedzieli o jego awansie na szefa gabinetu politycznego ministra. Brawo!
Koloniści
O sytuacji na rynku medialnym w najnowszym tygodniku wSieci w artykule „Niemiecka kolonia medialna” pisze Sławomir Sieradzki. Dobrze pisze i celnie.
W 2012 roku ukazała się wydana przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich broszurka pod tytułem „Prasa regionalna – raport zamknięcia”. A w niej m.in. mój artykuł „Społeczne skutki zmian na lokalnym rynku prasowym na przykładzie Śląska”.
Trochę czasu upłynęło, Polskapresse po przejęciu Mediów Regionalnych zmieniła nazwę na Polska Press Grupa. Niestety, sytuacja w ciągu tych kilku lat nie zmieniła się na lepsze. Przeciwnie.
PiS, które chce zwyciężyć na Śląsku nie ma w regionie ani jednego życzliwego i obiektywnego medium. Serio. Aczkolwiek znając strategię i logikę szefów PPG, zacznie się obłaskawianie polityków PiS, nie tylko na Śląsku. Wszak macki Polska Press Grupa są wszędzie.
Poniżej tekst sprzed trzech lat. W polityce to epoka. W mediach również.
„Dziennik Zachodni” przejdzie do historii prasy jako gazeta, która w ratowaniu spadającego nakładu i zapobieganiu rezygnacji czytelników, zdecydowała się na niebezpieczny medialny alians z Ruchem Autonomii Śląska.
Wpisanie do wyszukiwarki google frazy „dziennik zachodni raś” daje ponad 156 tysięcy wyników. To znamienne. Jednak opiniotwórcza rola „Dziennika Zachodniego”, gazety z ponad półwieczną tradycją, którą onegdaj czytało kilkaset tysięcy osób, skończyła się.
Od kilku lat dla uważnego obserwatora sceny medialnej na Śląsku nie była tajemnicą dziwna „słabość” kierownictwa „Polski Dziennika Zachodniego”, wydawanego przez koncern wydawniczy Polskapresse do Gorzelika i jego akolitów z RAŚ. To dzięki sympatii dwóch tytułów prasowych do RAŚ, ten z niewielkiej organizacji zyskał bardzo duże znaczenie w regionie. Grupa Wydawnicza Polskapresse jest częścią Verlagsgruppe Passau, niemieckiej grupy medialnej obecnej w Niemczech, Czechach i Polsce.
Od jesieni 2010 r. Ruch Autonomii Śląska (RAŚ), dzięki koalicji z Platformą Obywatelską, współrządzi województwem śląskim. Województwem, w którym ukazuje się „Dziennik Zachodni”. Przewodniczący RAŚ Jerzy Gorzelik odpowiada natomiast w Zarządzie Województwa Śląskiego za kulturę i edukację.
Hasła głoszone przez RAŚ są niezbyt skomplikowane:
„Zobaczcie co się dzieje w państwie polskim. Oderwijmy się będziemy rządzić sami po swojemu. Przed wojną była autonomia i było dobrze”.
Jerzy Gorzelik w wywiadzie w „Rzeczpospolitej” sprzed roku podkreśla, że nie ma sentymentu do Polski:
„Nie odczuwam, bo żywię go do mojej nacji. Można mówić o związku z różnymi aspektami polskości czy niemieckości. W warstwie językowej z pewnością bliżej mi do Polaków. Jeśli chodzi o inne elementy kultury, bliżej mi do kultury niemieckiej, ale też czeskiej (…) Patriotyzm to umiłowanie ojczyzny. A moją ojczyzną nie jest Polska, tylko Górny Śląsk.”
Na takie wyznanie lidera RAŚ nie było reakcji regionalnych mediów. Potraktowały je jako ciekawostkę, bez politycznych konotacji. Analizy takiej nie dostali zatem również czytelnicy.
„W przypominaniu niemieckiego udziału w historii Górnego Śląska solidarnie rywalizują niemiecki „Polska Dziennik Zachodni” i polska katowicka „Gazeta Wyborcza”. W „PDZ” felietony piszą sympatycy lub członkowie RAŚ jak Jerzy Gorzelik, Krzysztof Karwat czy Michał Smolorz a komentuje „niezależnie” dr Tomasz Slupik, szef koła naukowego śląskoznawczego na Uniwersytecie Śląskim i były lider listy RAŚ do Sejmiku w okręgu Sosnowiec. W katowickiej „Gazecie Wyborczej” Michał Smolorz i Kazimierz Kutz licytują się w poziomie śluzakowatości”
– pisze Piotr Pietrasz, działacz PiS.
– Od co najmniej 2010 na łamach „Polski Dziennika Zachodniego” trwała kampania promowania Ruchu Autonomii Śląska. Jerzy Gorzelik bardzo często pojawiał się na łamach. Wydawcy, jak słyszeli że w artykule będzie o tym ruchu, to niemal zawsze znajdowali miejsce w gazecie. Czasem z tego powodu spadały ważne teksty – mówi były już dziennikarz PDZ. Także inni dziennikarze tej gazety potwierdzają sympatie szefostwa „PDZ” do tego ugrupowania.
– Kiedyś zapytałam się osoby z kierownictwa redakcji, dlaczego tak dużo piszemy o RAŚ i do tego bezkrytycznie? Cynizm jej odpowiedzi mnie zaskoczył – chodziło o „złapanie” czytelników, sympatyków tej organizacji – wspomina.
Oddanie łamów RAŚ nie spowodowało zwiększenia sprzedaży „Polski Dziennika Zachodniego”. Zaczęli odchodzić kolejni czytelnicy. Ten proces trwa nadal. Dlaczego mieszkańcy regionu przestali kupować „DZ”? Zapewne mieli dosyć pobieżnego, naskórkowego pisania o ważnych sprawach. Teksty są coraz krótsze, zdjęcia – coraz większe. „Pomogła” w tym zmiana nazwy na „Polska Dziennik Zachodni”.
Trochę historii
W czerwcu 1989 roku została zlikwidowana cenzura (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk). Warunkiem ukazywania się gazet zaczęły być ich sądowa rejestracja, co przyspieszyło zakładanie nowych pism, o których istnieniu i sukcesie zaczął decydować rynek. Na mocy uchwały sejmowej w 1990 roku rozwiązano wydawniczy koncern partyjno-państwowy RSW „Prasa Książka Ruch”.
Partyjny koncern był molochem, największym koncernem prasowym w Europie Środkowo-Wschodniej. Do RSW należało w 1990 roku 178 tytułów, w tym 45dzienników oraz 90 proc. nakładów prasy codziennej i 70 proc. nakładów tytułów i czasopism, a także: drukarnie, fabryki papieru, kolportaż, księgarnie, nieruchomości (np. budynki, w których były redakcje). W Katowicach własnością RSW były np. organ PZPR „Trybuna Robotnicza”, „Dziennik Zachodni”, „Sport” czy tygodnik „Panorama”, drukarnie i budynki.
Za sprzedaż tytułów prasowych oraz to, co się z nimi później stało, zdaniem polityków i publicystów, odpowiedzialni są likwidatorzy RSW. Warto przypomnieć ich nazwiska. W latach 1990–92 Komisję Likwidacyjną, która niemalże za bezcen sprzedawała tytuły, tworzyli: Jerzy Drągalski (przewodniczący, który szybko, bo już w listopadzie 1990 roku zastąpiony przez Kazimierza Strzyczkowskiego, Jan Bijak, Andrzej Grajewski, Alfred Klain, Krzysztof Koziełł-Poklewski, Maciej Szumowski oraz… Donald Tusk.
Komisja Likwidacyjna ze 178 tytułów prasowych należących do RSW 70 oddała nieodpłatnie spółdzielniom dziennikarskim – w tym „Politykę”, 89 sprzedała, 4 przekazała do Skarbu Państwa, a na pozostałe nie znalazła chętnych. Najtaniej sprzedano pismo „Kultura Fizyczna” – według dzisiejszych cen nabywca, Akademia Wychowania Fizycznego w Warszawie, zapłacił zaledwie 30 zł. „Express Wieczorny” oszacowano na 1 mln 600 tys. zł, „Trybunę Śląską” sprzedano Górnośląskiemu Towarzystwu Prasowemu za 2 mln 310 tys. zł. Najdrożej wyceniono „Dziennik Zachodni” i „Życie Warszawy” – po 4 mln zł.
Tyle samo wpłynęło na konto Komisji po ugodzie sądowej z właścicielem tygodnika „Wprost” (początkowo tygodnik przekazano nieodpłatnie spółdzielni dziennikarskiej). Komisja sprzedała też 14 drukarń za prawie 41 mln zł (z czego na konto Komisji wpłynęło niecałe 25 mln, reszta spłacana jest w ratach, a z niektórymi nabywcami toczą się sprawy sądowe o spłatę długu).
Na rzecz Skarbu Państwa Komisja przekazała nieruchomości i majątek nietrwały należące do 95 jednostek wchodzących w skład RSW o ogólnej wartości ponad 73 mln zł. Była to największa prywatyzacja prasy w Europie Środkowowschodniej.
Hersant i reszta
Likwidacja RSW sprowadziła do kraju zagraniczne koncerny wydawnicze (i nie tylko), które zwietrzyły znakomity interes, bo komisja ceny za tytuły ustaliła bardzo niskie, a na dodatek nie ustalono w ustawie limitu obcego kapitału w mediach. Jako jeden z pierwszych zagranicznych koncernów prasowych pojawił na placu boju wówczas francuski koncern Roberta Hersanta.
Skoncentrował się on na przejęciu ogólnopolskiej „Rzeczpospolitej” oraz kilku gazet regionalnych i lokalnych w atrakcyjnych regionach. Stosował taktykę podstawiania w przetargach figurantów. W ten sposób wchodząc w spółki z wcześniej wytypowanymi podmiotami, nie posiadając nigdzie udziałów większościowych, po pewnym czasie odkupywał lub przejmował za długi udziały, stając się głównym, a często dominującym udziałowcem.
W Gdańsku Hersant przejął udziały w „Dzienniku Bałtyckim” i „Wieczorze Wybrzeża”, w Łodzi – w „Expressie Ilustrowanym” i „Dzienniku Łódzkim”, w Krakowie – w „Gazecie Krakowskiej” i sportowym „Tempie”, w Katowicach zdobył „Trybunę Śląską” i „Dziennik Zachodni”.
– „Za Francuza” nie było nam źle. Rozpoczął inwestowanie w komputeryzację, a przede wszystkim podniósł nam znacząco pensje. Zarabialiśmy trzy razy więcej, niż koledzy z redakcji „Trybuny Śląskiej”, położonej piętro niżej w budynku „Domu Prasy” w centrum Katowic – wspomina jeden z najstarszych stażem redaktorów „Polski Dziennika Zachodniego”.
W 1994 r. Hersant wycofał się z rynku polskiego. Jako oficjalny powód podawano kłopoty finansowe koncernu we Francji i coraz większy szum medialny w Polsce na temat jego współpracy z prohitlerowskim rządem Vichy we Francji w czasie II wojny światowej. Biznes nie lubi rozgłosu, dlatego Hersant osiem gazet lokalnych sprzedał niemieckiej grupie z Pasawy – Passauer Neue Presse (PNP). Politycy zostali zaskoczeni zmianą. Pracownicy „Dziennika Zachodniego” też.
Wydawnictwo PNP powstało w 1946 r. i przez ponad 40 lat było małym, wręcz rodzinnym przedsiębiorstwem. Niespodziewanie na przełomie lat 80. i 90. znalazło środki na zakup kilkunastu tytułów w Austrii i Czechach.
(zob. Bajka Z., Kapitał zagraniczny w polskiej prasie, w: Media i dziennikarstwo w Polsce 1989–1995, red. G.G. Kopper i inni, Kraków 1996, s. 145).
Gdy w 1994 r. Hersant opuścił rynek prasowy w Polsce, PNP zajęło jego miejsce w prasie regionalnej i lokalnej. Niemcy weszli też w posiadanie wrocławskiej „Gazety Robotniczej” – wykorzystując szwajcarskie wydawnictwo Schweizer Interpublication AG – a także 25 proc. udziałów w krakowskim „Dzienniku Polskim”.
Wszyscy się zastanawiali, skąd takie małe wydawnictwo jak Passauer znalazło olbrzymie pieniądze na zakup tylu gazet.
„Bardzo wiele śladów prowadzi do Bertelsmanna, współwłaściciela drugiego – pod względem wielkości obrotów – imperium medialnego na świecie. (…) Powiązań tych absolutnie nie wypiera się także przedstawiciel PNP na Polskę, Franz Hirtreiter, czemu dał wyraz w wywiadach prasowych”
(Bajka Z., Kapitał zagraniczny w polskich mediach, Zeszyty Prasoznawcze 1994, nr 3–4, s. 6).
„Frankfurter Allgemeine Zeitung” podał bez osłonek, że to właśnie Bertelsmann jest prawdziwym autorem tej handlowej operacji. Tylko Polacy nadal są informowani, że najsilniejszą grupę dzienników regionalnych w nadwiślańskim kraju kupili skromni wydawcy z Passau” (Howzan A., Uderzenie w głowę. Ring prasowy: Niemcy w wadze ciężkiej, Polacy w papierowej, Polityka, nr 50, 10.12.1994, s. 23).
Poważne zastrzeżenia budził wybór terenów do niemieckich inwestycji. PNP wykupił gazety na Śląsku, Pomorzu, w Wielkopolsce i Małopolsce. W 1998 r. Kazimierz Marcinkiewicz, wówczas poseł AWS (ZChN), wskazywał na zależność pomiędzy treściami gazet PNP a niemieckim interesem. Wtórował mu kolega partyjny Michał Kamiński, mówiąc:
„Czy powinniśmy jedynie wzruszać ramionami, że na całym Śląsku, gdzie kapitał niemiecki wykupił prawie 100 procent dzienników, 1 września br. [1998 – dop. T.S..] tylko w jednym z nich, i to w poślednim miejscu, ukazała się informacja o rocznicy wybuchu II wojny światowej? Nie możemy się zgodzić na to, aby nasza świadomość narodowa, pamięć o przeszłości były kształtowane poza granicami kraju, przez zagranicznych finansistów. Można też zapytać, dlaczego niemiecki kapitał – który deklaruje, że nie ma niemieckiego oblicza narodowego – inwestuje głównie na ziemiach zachodnich. Dla mnie nie jest to rzeczą przypadku”
(Monopol na informację, Knap W. rozmawia z Michałem Kamińskim, Dziennik Polski, 8.01.1999, s. 29; zob. też. Zalewska L., Czy ograniczać zachodni kapitał, Rzeczpospolita, 9.12.1998).
Niemcy biorą wszystko
Dzisiaj sytuacja w prasie na Śląsku jest jeszcze gorsza niż pod koniec lat 90. W 2003 r. Passauer Neue Presse kupił od norweskiego koncernu Orkla dwa wrocławskie dzienniki: „Słowo Polskie” i „Wieczór Wrocławia”, posiadając już na tym rynku trzeci dziennik „Gazetę Wrocławską”. Ostatecznie trzy tytuły połączono w jeden „Słowo Polskie – Gazeta Wrocławska”.
W jaki sposób Passauer Neue Presse zdobył dla wydawanego w Katowicach „Dziennika Zachodniego”, w którym ma 100 proc. udziałów, pozycję monopolisty?
Otóż Passauer Neue Presse (poprzez swoją spółkę Polskapresse) oprócz „Dziennika Zachodniego” posiadał na tym terenie jeszcze „Trybunę Śląską – Dzień”, która w grudniu 2004 r. została wchłonięta przez „Dziennik Zachodni”. PNP, początkowo mając 66,5 proc. udziałów w „Trybunie Śląskiej – Dzień”, aby zmusić polską stronę do sprzedaży swoich udziałów, znacznie więcej reklam przekazywał „Dziennikowi Zachodniemu” oraz lepiej płacił pracującym tam dziennikarzom – dowodzi były redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej – Dzień” Tadeusz Biedzki
(Pysiewicz W., Śląscy rywale, Press, nr 6/2000, s. 57).
W 2000 r. Niemcy dopięli swego, stając się prawie wyłącznym posiadaczem „Trybuny Śląskiej – Dzień” z 93,5 proc. udziałów. Pozostałe 6,5 proc. należało do Związku Gmin Górnego Śląska i Północnych Moraw (zob. szerz. Press, nr 10/2000, s. 9). Zakup „Trybuny Śląskiej – Dzień” miał tylko oczyścić rynek, a nie zapewnić większą różnorodność w dostarczanych czytelnikom informacjach. Podobny proceder PNP prowadził w innych częściach Polski. „Trybuna Śląska – Dzień” stała się po pewnym czasie znowu „Trybuną Śląską”, ale nie na długo.
Pod koniec 2004 roku połączono „Dziennik Zachodni” z „Trybuną Śląską”. W ten sposób drugi tytuł zniknął z rynku. Sporo dziennikarzy, przeważnie z „Dziennika Zachodniego, straciło pracę.
– Niemal wszystkie stanowiska kierownicze po połączeniu redakcji zajęły osoby z Trybuny Śląskiej. Nadal redakcja nie jest monolitem, są wewnętrzne podziały. Na dodatek w2009 roku redakcja z centrum Katowic przeniosła się do Sosnowca. Do tego dochodzą niskie pensje – uważa nasz rozmówca.
Niebezpieczeństwo dostrzegają także naukowcy.
- Czas najwyższy, żeby poważni uczestniczy rynku medialnego uświadomili sobie, że między wymiarem globalny a lokalnym nie jest szczelina, ale całkiem rozległe pole. A na nim – lokalnym – znajdują się wszystkie odcienie cech każdego z tych biegunów. To, co się stało z prasą lokalną m.in. poprzez działania Polskapresse przywodzi na myśl obrazy silnie symboliczne: drzewa są wycinane pod budowę Nowej Huty. Koncerny, holdingi i korporacje są normalnymi związkami w naszym życiu. Już takie samotne drzewko nie wytrzyma naporu konkurencji … To nieuchronne działanie – można je jednak wykonać lepiej lub gorzej. Można uwierzyć, że lokalni dziennikarze i wydawcy wiedzą tak dużo, a może więcej niż ich pracodawcy z jakimś europejskim adresem – stwierdza medioznawca prof. Wiesław Godzic.
- Nie zapomnę, jak część warszawska dużej gazety konsekwentnie pisała o Uniwersytecie Jagiellońskim jako o „Jagiellonce”, gdy tymczasem jej lokalna mutacja w tej samej zszywce konsekwentnie – w zgodzie z lokalnym znaczeniem – „Jagiellonką” nazywała szacowną Bibliotekę Jagiellońską. Czy to walka starego z nowym, w którym nowe zawsze zwycięży? Ależ takie myślenie odbiera jakąkolwiek motywację do pracy. Nie jestem pewny, czy tak samo ma wyglądać prasa regionalna na Śląsku, na Pomorzu i na Podkarpaciu; nie jestem pewny, czy pozostawiono wszystko, co było najlepszego w poprzedniej wersji? Czy bezwzględnie zaufano globalnym strategiom, czy też uwierzono, że sukces czytelniczy mogą budować emocje i pozornie nieopłacalne strategie np. symboliczne. Pomysł, że był to zamach na prasę regionalną – odrzucam. Bo przecież żaden mądry biznesmen nie podcina gałęzi, na której siedzi – dodaje Godzic.
Jan Jakubowski, kierujący kiedyś jednym z dzienników Passauer Neue Presse, pisał:
„Model gazety opiniotwórczej przekształcono w rodzaj pozbawionego ambicji komiksu, wypełnionego bezrefleksyjną informacją, nie skażoną dociekaniem przyczyn i skutków opisywanych zdarzeń”
(Jakubowski J., Gazeta dla woźnicy, Wprost, nr 46, 16.11.2003, s. 34).
Potwierdza też, iż tematami tabu w gazetach Grupy Wydawniczej Polskapresse są wszelkie kwestie związanie z działalnością Niemiec w czasie II wojny światowej (tamże). Praktycznie monopolistyczna pozycja na rynku wydawców zagranicznych, powoduje, że chociaż mają oni różnorodne tytuły (vide Polskapresse), to ich treści są takie same. Bo przecież trudno przewidywać, że jeden właściciel będzie miał kilka poglądów na rzeczywistość.
Podczas pisania artykułu korzystałem z informacji zawartych w artykułach: Joanny Mikosz „Nowe tytuły, stare nawyki” oraz Macieja Kledzika „Polska prasa lokalna w rękach zagranicznego kapitału. Zarys problemu na wybranych przykładach”.
Chory resort
Minister zdrowia Marian Zembala będzie musiał „posprzątać” po swoim poprzedniku. Bartosz Arłukowicz zostawił w resorcie kilka „min”, które wybuchną. Pytanie, kiedy?
O konfliktach interesów profesora Zembali napisano już chyba wszystko. Było już o jego działalności w Polskiej Grupie Medycznej i innych spółkach, w czasie gdy równolegle był krajowym konsultantem w dziedzinie kardiochirurgii oraz dyrektorem Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Do momentu ministerialnej nominacji profesor Zembala był „nieprzemakalny”.
Już po swojej nominacji minister zdrowia prof. Marian Zembala odpowiadał na pytania posłów. Zapewnił, że zrezygnował ze wszystkich funkcji, których nie mógłby pełnić jako szef resortu zdrowia.
- Minister, który się nazywa Marian Zembala, nie ma dwóch moralności i nigdy nie będzie miał – odpowiadał na to nowy minister zdrowia.
Wymienił przy okazji funkcje, z których zrezygnował właśnie z powodu objęcia stanowiska szefa resortu zdrowia. Już ich liczba może przyprawić o zawrót głowy.
Minister (podaję za depeszą PAP) zawiesił na przykład działalność gospodarczą pod nazwą „Indywidualna Specjalistyczna Praktyka Lekarska Marian Zembala” i zrezygnował ze stanowiska członka rady nadzorczej spółki Kardio-Med Silesia oraz z pełnienia funkcji członka rady Fundacji na Rzecz Rozwoju Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.
Zembala poinformował, że zrezygnował też z zasiadania w radzie Fundacji Rozwoju Medycyny Sercowo-Naczyniowej Zabrze-Gliwice i ze stanowiska członka rady Fundacji Śląskie Centrum Chorób Serca. Dodał, że przestał też być m.in. członkiem rady naukowej fundacji Polpharmy – w której pełnił społecznie funkcję naukową i zrezygnował też z funkcji konsultanta krajowego z zakresu kardiochirurgii.
To ostatnie to dosyć zaskakująca deklaracja, która prowokuje do pytania: Jak prof. Zembala będąc konsultantem krajowym mógł być w radzie naukowej Polpharmy? Z jego oświadczeń majątkowych wynikało, że m.in. Polpharma była sponsorem wyjazdu na kongresy naukowe ( np. 18 września ub. roku „pokrycie kosztów wyjazdu i ubezpieczenia do Barcelony celem aktywnego udziału kongresie Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego”).
Zaskakujące, że medyczna sława, która zarabia bardzo dobrze, nie płaci za takie wyjazdy. Moim zdaniem to podobny konflikt interesów, jak ten z jego udziałami w PGM, które ponad rok temu, gdy sprawa stała się głośna, przekazał żonie.
Czystka i kontrola
Niedawno wiceminister zdrowia Anna Łukasik złożyła rezygnację. Łukasik nadzorowała cztery departamenty: budżetu, finansów i inwestycji; nadzoru, kontroli i skarg; nauki i szkolnictwa wyższego oraz polityki zdrowotnej. Urząd sprawowała cztery miesiące. Wiceminister Łukasik podlegał też samodzielny wydział audytu wewnętrznego.
Nadzorowała także działalność m.in.: Banku Tkanek Oka w Warszawie, Centrum Onkologii w Warszawie, Centrum Organizacyjno-Koordynacyjne do Spraw Transplantacji Poltransplant, Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie, Instytut Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie i Instytut Matki i Dziecka w Warszawie.
Z moich informacji wynika, że odejście Łukasik miało związek z jej decyzją o udostępnieniu raportu z przeprowadzonej rok temu kontroli „Poltransplantu”. Kontrolerzy wykryli w działalności tej agendy Ministerstwa Zdrowia wiele szokujących nieprawidłowości, które od dłuższego czasu opisywałem.
Jako niezgodne z prawem kontrolerzy uznali zatrudnienie na stanowisku zastępcy dyrektora Poltransplantu Jolanty Żalikowskiej-Hołoweńko bez przeprowadzenia wymaganego przepisami konkursu.
Wiele zastrzeżeń kontrolerzy mieli do przeprowadzonych konkursów na świadczenie usług w zakresie doboru niespokrewnionych dawców szpiku. Okazało się, że w komisji konkursowej znalazły się osoby, które nie miały prawa w niej być. Ogłoszenie o konkursie nie zostało wywieszone na tablicy ogłoszeń (taki był wymóg), bo Poltransplant twierdził, iż takowej tablicy nie ma.
Krytycznie opisano też fakt przyjęcia oferty w konkursie Fundacji na Rzecz Chorych z Chorobami Krwi, która nie dysponowała wykazanym w ofercie laboratorium. Kontrolerzy uznali, że z niezrozumiałych powodów wspomniana Fundacja była faworyzowana w tym konkursie.
Bezbronny serwer Polstransplantu
Kontrolerzy, wśród których byli informatycy, stwierdzili wiele nieprawidłowości w funkcjonowaniu jednego na najbardziej newralgicznych elementów systemu – Centralnego Rejestru Potencjalnych, Niespokrewnionych Dawców Szpiku i Krwi Pępowinowej. To baza danych, która zawiera informacje o potencjalnych dawcach szpiku itp.
Eksperci stwierdzili, że:
„Serwer »Cerenida« pełnił funkcje serwera WWW, serwera bazy danych i serwera plików. Biorąc pod uwagę ten fakt oraz brak odizolowanej sieci serwerowej była to wysoce ryzykowna konfiguracja, wykraczająca poza dobre praktyki bezpieczeństwa. […] Poważnym zagrożeniem dla Centralnego Rejestru była utrata danych, ponieważ pliki kopii bezpieczeństwa przechowywane były bezpośrednio na serwerze, na którym znajdowały się dane źródłowe.”
Oznacza to tyle, że baza danych nie była wystarczająco chroniona przed atakiem hakerskim, tym bardziej że sieć Poltransplantu była dostępna z zewnątrz poprzez Internet.
Nawiasem mówiąc wątek informatycznej afery w Poltransplancie i Ministerstwie Zdrowia, który swymi korzeniami sięga czasów „ministrowania” w resorcie przez Ewę Kopacz, od dawna badają służby specjalne.
Śledczy z ABW i CBA szukają odpowiedzi na pytania:
Kto podjął decyzję o rozbudowaniu systemu informatycznego Centralnego Rejestru Potencjalnych Niespokrewnionych Dawców Szpiku i Krwi Pępowinowej?
Jakie były powiązania personalne pomiędzy spółkami konsorcjum, które wygrało konkurs, a członkami komisji w Ministerstwie Zdrowia i jego agendzie – Poltransplancie oraz pośrednikiem w konkursie, czyli osobami z Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Kielcach, spółkami Trusted Information Consulting Sp. z o. o. (Ticons), Konsorcjum: EC2 Sp. z o. o. i Softronic Sp. z o. o.?
Czy znajdą? Tego dowiemy się zapewne jesienią.
Artykuł opublikowany na portalu wpolityce.pl oraz wgospodarce.pl