kwiecień 2014
Car in Havana
Sąd szybko się uczy
Wystarczył reportaż w Dużym Formacie i kilka materiałów w TVN, aby sąd szybko zrozumiał, jakie są oczekiwania opinii społecznej.
„(…) Od skazania żadna ekstremalna metamorfoza w jej zachowaniu nie zaszła, dlatego Agnieszka F., znana jako siostra Bernadetta powinna odbyć zasądzoną karę” – ocenił sąd. Zaskakujące jest, że ten sam sąd, który trzykrotnie sąd pozytywnie rozpatrywał prośby o odroczenie wyroku ze względu na zły stan zdrowia, nagle zmienia optykę. Dlaczego? Skąd ta nagła troska o wizerunek wymiaru sprawiedliwości? Niespodziewana poprawa stanu zdrowia? Nie, tak na sąd podziałały media – kamery, mikrofony… Nie bronię siostry Bernardetty. Każdy, kto molestuje, deprawuje czy bije dzieci, musi zostać ukarany. Mam jednak wątpliwości, czy tylko zakonnice zasłużyły na medialny lincz?
Afera w prowadzonym w Zabrzu przez boromeuszki ośrodka opiekuńczego dla dzieci i młodzieży, w którym od lat dochodziło do drastycznych zachowań, jest bulwersująca. Wielokrotnie wcześniej opisywana, była też tematem reportaży w TVN.
Z zeznań wychowanków wyłaniał się obraz pełen przemocy i agresji – zarówno ze strony zakonnic, jak i ich podopiecznych. Gehenna trwała od lat 70. Wychowankowie zeznawali w sądzie, co skrupulatnie opisała reporterka Dużego Formatu podczas procesu, który rozpoczął się sześć lat temu:
„Młodsi zamykani byli na noc ze starszymi, 20-letnimi wychowankami, siostry wyzywały dzieci od zboczeńców, gnojków i debili. Dziewczynkom za karę wkładano mydło do ust, wiązano do kaloryfera, myto w zimnej wodzie. Zakonnice biły menażką albo wieszakiem. O pomoc prosiły często starszych chłopaków. Nieposłuszne dzieci były rozbierane i bite. Niektóre nie wytrzymywały, w ośrodku były próby samobójcze”.
Naturalnie reportaż został zilustrowany grafiką, przedstawiająca złą, zaciętą twarz starej zakonnicy. Taka prymitywna socjotechnika, której przesłanie było jasne: „Zakonnica musi pójść siedzieć”.
Za bicie i przyzwalanie na przemoc seksualną oskarżono Agnieszkę F., czyli siostrę Bernadettę, dyrektorkę ośrodka, oraz jedną z sióstr, Bogumiłę Ł. Cztery lata temu zapadł wyrok. Siostrę Bernadettę skazano na dwa lata w zawieszeniu, Bogumiłę Ł. na osiem miesięcy, także w zawieszeniu. Prokuratura złożyła apelację.
Trzy lata temu siostra Bernadetta została skazana na bezwzględną karę dwóch lat więzienia. Za kratki nie trafiła, bo przysyłała do sądu wnioski o odroczenie wykonania kary ze względu na zły stan zdrowia i podeszły wiek – ma bowiem 59 lat. Takie jest prawo, że skazany prawomocnym wyrokiem może składać wnioski do sądu o odroczenie wykonania kary.
W ubiegłym roku opisywałem sprawę wypadku drogowego, z 1997 r., w którym zginął jeden młody mężczyzna, a jego dwaj koledzy zostali kalekami. Jego sprawca za kratki trafił w ubiegłym roku, po… 13 latach od prawomocnego wyroku! Nie wiem, na ile to była „zasługa” niemrawego i liberalnego sądu, a ile na to, że pasażerem był kolega kierowcy, Dawid Kostempski (obecny prezydent Świętochłowic, który został wówczas skazany na półtora roku także w zawieszeniu na trzy lata za zacieranie śladów przestępstwa.), syn prominentnego biznesmena z branży węglowej.
Nie zauważyłem specjalnego zainteresowania dziennikarzy Gazety Wyborczej, nawet tej lokalnej, tym skandalem.
Po ukazaniu się reportażu „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?” było już wiadomo, że Gazeta Wyborcza – nigdy nie wybacza. Bóg zapewne wybaczył.
Trzeba pamiętać
Wywózka kilkudziesięciu tysięcy Ślązaków od stycznia do kwietnia 1945 roku do obozów pracy przymusowej w Związku Sowieckim po wkroczeniu Armii Czerwonej, została słusznie nazwana Tragedią Górnośląską.
Rok 1945 to czas aktów terroru wobec mieszkańców Górnego Śląska – aresztowań, internowania, egzekucji i wywózek do łagrów. Szacuje się, że wywieziono około 50–60 tys. osób, a nie jak w niektórych publikacjach podawano liczbę trzykrotnie większą.
16 grudnia 1944 r. Stalin nakazał, aby „wszyscy zdolni do pracy Niemcy w wieku od 17 do 45 lat w przypadku mężczyzn i 18 do 30 lat w przypadku kobiet, którzy znajdują się na wyzwolonych przez Armię Czerwoną terenach, zostali zmobilizowani i internowani, celem wysłania do pracy z ZSRS”.
O tym, kto podlega deportacji i jak cała operacja ma wyglądać, przesądził rozkaz NKWD nr 0061 zawierający dyrektywy mobilizacji wszystkich mężczyzn zdolnych do pracy fizycznej i posługiwania się bronią w wieku od 17 do 50 lat.
W ramach tej akcji od lutego do kwietnia 1945 r. w Górnośląskim Zagłębiu Węglowym oraz Prusach Wschodnich Sowieci zatrzymali 77 tys. 741 osób, głównie tych, których od wcielenia do Wehrmachtu wyreklamowała kopalnia lub fabryka pracująca na potrzeby wojska. Fachowcy ci byli bardzo cenną zdobyczą – mieli zastąpić w gospodarce radzieckiej ludzi, którzy zginęli na wojnie.
Akcję nadzorował Beria, a jego podwładni nie bawili się w odróżnianie, czy ktoś jest Niemcem czy Ślązakiem. Sytuacja społeczno-polityczna na Górnym Śląsku okazała się problemem.
„Ten obszar przed wybuchem II wojny światowej był rejonem pogranicznym, podzielonym pomiędzy II Rzeczpospolitą (województwo śląskie) oraz Rzeszę Niemiecką (rejencja opolska). I po obu stronach granicy mieszkały osoby deklarujące się jako Polacy lub Niemcy. Po wybuchu wojny sytuacja narodowościowa skomplikowała się wskutek wprowadzenia Niemieckiej Listy Narodowościowej (Deutsche Volksliste, czyli DVL). W ten sposób Górnośłązacy z tych terenów otrzymali w różnej formie obywatelstwo niemieckie. DVL Wprowadzała w życie przekonania włodarzy Trzeciej Rzeszy, że obszar ten w okresie dwudziestolecia międzywojennego został jedynie „częściowo spolonizowany” i można było tamtejszych Górnoślązaków „odzyskać dla niemczyzny”. Do jesieni 1943 r. z terenu przedwojennej polskiej części Górnego Śląska na DVL wpisano 1,29 mln osób, co stanowiło 90 proc. ogółu tamtejszych mieszkańców. Zdecydowana większość, bo ponad 70 procent otrzymała III grupę DVL (obywatelstwo niemieckie „na odwołanie”) – pisze dr Dariusz Węgrzyn z IPN w Katowicach.
Najwięcej osób zsyłano do obozów pracy na Ukrainie (obwody dniepropietrowski, kirowogradzki, odeski, staliński [doniecki] i woroszyłowgradzki) i Syberii (obwody: irkucki, kemerowski, nowosybirski) oraz w Kazachstanie (obwody: aktiubiński i karagandzki). Deportowanych wywożono także do Rosji, Turkmenii, Gruzji i na Białoruś. Najdalej na wschód położone były łagry na Kamczatce. Obozy, do których trafili Górnośłązacy należały do olbrzymiej sieci łagrów GUPWI (Głównego Zarządu ds. Jeńców Wojennych i Internowanych).
Jednym z deportowanych był Paweł Steller, artysta związany z Katowicami, który przez 20 miesięcy przebywał w obozie na Syberii. Wykonał tam 2 tysiące niewielkich portretów współwięźniów jako zapłatę za dodatkowe porcje chleba. Dzięki temu przeżył i wrócił do domu w listopadzie 1946 roku.
Wiele transportów przyjeżdżało do miejsc, gdzie prawie nic nie było gotowe. Do baraków obozowych nie wstawiono prycz. Jeszcze latem 1945 r. dla dużej części przymusowych robotników zatrudnionych w Donbasie brakowało ubrań roboczych, butów i bielizny. Szwankowało zaopatrzenie w żywność, a miskę do jedzenia często musiała zastąpić z trudem zdobywana pusta puszka. Kto wyrabiał normę, dostawał 400 g chleba dziennie, a kto nie wyrabiał, a mało kto wyrobił, dostawał tylko 100 g. Do tego był solony śledź, najpierw cały, potem połowa, a w końcu jeden śledź na cztery osoby, ale nie zawsze. I kubek wody.
Z powodu braku środków czystości w wielu obozach wybuchały epidemie tyfusu i innych chorób brudnych rąk. Opieka medyczna okazywała się fikcją. Każdego ranka dyżurni wynosili z baraku trupy i grzebali w płytkich mogiłach za drutami, a kiedy ziemia zamarzała na kamień, tylko przysypywali zwłoki.
Część z wywiezionych zginęła w obozach lub po powrocie do kraju. W jednym tylko okręgu woroszyłowgradzkim (obecnie Ługańsk przy granicy rosyjsko-ukraińskiej) spośród 40 tys. osób zatrudnionych w tamtejszych kopalniach do połowy sierpnia 1945 r. zmarła co dziesiąta, ale w niektórych batalionach roboczych odsetek zgonów w pierwszych miesiącach sięgał nawet od 30 do 50 proc.
Ostatni z wywiezionych Ślązaków wracali do domów jeszcze w latach 50. XX wieku. Polskie władze nie zawsze domagały się powrotu wszystkich wywiezionych. Starano się przede wszystkim o osoby uznawane za Polaków, nieraz pomijano np. skompromitowanych wcześniejszą współpracą z organizacjami nazistowskimi. Istniała też najpewniej trudna do oszacowania grupa wywiezionych, która nie pojawiła się na polskich listach.
Sytuacja rodzin deportowanych, pozbawionych jedynych żywicieli stawała się dramatyczna, a kobiety, które uzyskały wiadomość o śmierci męża, mogły mówić o szczęściu, bo wtedy, mogły wystarać się o formalny akt zgonu i na tej podstawie dostać rentę. Bywało jednak i tak, że zaraz po stracie męża podlegały eksmisji z należącego do kopalni mieszkania, bo skoro górnik opuścił miejsce pracy, to rodzinie już nic się nie należy.
W IPN od kilku lat powstaje imienna lista zatrzymanych, a potem deportowanych do obozów. Lista liczy obecnie prawie 30 tys. zweryfikowanych nazwisk.
Tragedia Górnośląska do 1989 r. była ze względów politycznych tematem tabu. Dopiero później temat wywózek mieszkańców regionu pojawił się oficjalnie w przestrzeni publicznej, był tematem wielu artykułów i relacji.
Od lat w woj. śląskim i opolskim trwają publiczne dyskusje dotyczące tej problematyki, jednocześnie IPN stara się docierać do nowych źródeł informacji na ten temat. Ostatnio ukazała się publikacja pt. „Wywózka. Deportacja mieszkańców Górnego Śląska do obozów pracy przymusowej w Związku Sowieckim w 1945 roku”. Autorami artykułów zamieszczonych w publikacji są polscy i niemieccy badacze.
Dotychczasowe dane nie są też wystarczające, by wiarygodnie szacować liczbę śmiertelnych ofiar Tragedii Górnośląskiej. Część deportowanych wracała ze Wschodu, część z Zachodu (poprzez sowiecki obóz nr 69 we Frankfurcie nad Odrą), część nie wróciła też na teren Górnego Śląska, osiedlając się gdzie indziej.
Śledztwo IPN, które miało ustalić odpowiedzialnych za deportację zostało umorzone. Dlaczego? Otóż całą winą należy obciążyć członków Państwowego Komitetu Obrony ZSRR, jednak wszyscy oni już nie żyją.
Publikacja to pokłosie międzynarodowej konferencji „Internowania – deportacje – produktywizacja. Mieszkańcy Górnego Śląska w systemie obozowym GUPWI NKWD 1945–1956”, zorganizowanej w marcu 2013 r.
„Wywózka. Deportacja mieszkańców Górnego Śląska do obozów pracy przymusowej w Związku Sowieckim (1945 r.). Faktografia – konteksty – pamięć” pod redakcją Sebastiana Rosenbauma i Dariusza Węgrzyna. Wydana przez katowicki oddział IPN, Urząd Miasta Radzionków oraz Muzeum w Gliwicach.
Wesołego Alleluja!
Czarne złoto
Mimo trudnej sytuacji spółki węglowej i zainteresowania służb specjalnych prezes i wiceprezesi Katowickiego Holdingu Węglowego są zadowoleni – mają kontrakty menedżerskie, i co miesiąc wystawiają spółce faktury na kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Prokuratura, ABW i CBA zajmują się niemal „na okrągło” sprawami, w których pojawia się KHW SA. W ubiegłym roku po publikacji wpolityce.pl, prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie w sprawie potwierdzenia nieprawdy w dokumentach, na podstawie których górnicy holdingu przechodzili na wcześniejsze emerytury przysługujące po 25 latach pracy pod ziemią. W artykule ujawniliśmy, że na tym procederze skorzystali głównie związkowcy, których delegowano do pracy związkowej na powierzchni, a na świadectwie pracy widniało, że w tym czasie fedrowali węgiel.
Obecnie służby specjalne interesują się sprawą „dziwnych”, ale bardzo lukratywnych przetargów wielomilionowej wartości, którą wygrywa pewna firma. Z tzw. ostrożności procesowej naturalnie nie podam nazwy spółki, ale mechanizm przekrętu – jak najbardziej ujawnię.
Chodzi o przetarg na dostawę nieskomplikowanego elementu do urządzeń górniczych. Ten element, który kosztuje jakby był wykonany ze szlachetnego metalu, można opisać jako odpowiednio wytłoczone i wygięte kawałki blachy. Z tego co wiem, produkcja tej części jest prosta jak budowa cepa i odbywa się w warsztacie na pewnej polskiej wsi.
Przetarg, jak to przetarg. Jednak zaskakujące jest, iż producent w jednym z przetargów na kilkanaście milionów złotych, pokonał hutę, czyli wydawałoby się zakład, który nie powinien mieć kłopotów z zamówieniem i ofertą. Jak widać miał podstawowy – z przetargiem i jego warunkami. …
W tle całej historii pojawia się samorządowa spółka znana z kolejowych pasji, która hojnie wspierała kapitałowo zwycięzcę przetargów w spółkach węglowych, licząc na zyski.
Holding jaki jest, każdy widzi
Katowicki Holding Węglowy zatrudnia 16,5 tys. pracowników i wydobył w 2013 roku 11,8 mln ton węgla – czyli 15 proc. całego wydobycia węgla w Polsce. Przychody ze sprzedaży węgla w 2013 roku wyniosły 3 650 mld złotych. Koszt wydobycia 1 tony węgla jest wysoki i przekracza 100 dolarów. W skład Holdingu wchodzi m.in. pięć kopalni: KWK Murcki-Staszic, KWK Mysłowice-Wesoła, KWK Wujek, KWK Wieczorek oraz KWK Kazimierz-Juliusz sp. z o.o.
Założycielem i jedynym akcjonariuszem KHW SA jest Skarb Państwa. Holding ma zarząd w składzie: Roman Łój (prezes) i wiceprezesi: Robert Łaskuda (ds. produkcji), Artur Trzeciakowski (ds. ekonomiki i finansów), Mariusz Korzeniowski (ds. handlowo-rynkowych) i wybrany przez załogę – Tadeusz Skotnicki (ds. pracy).
Weteranem w zarządzie jest Trzeciakowski – na stanowisku wiceprezesa KHW jest od września 2009 r., a prezes Łój – od grudnia 2010 r. Nieco krócej wiceprezesami zarządu w spółce są Korzeniowski ( od stycznia 2011 r.) oraz nowicjusze – Łaskuda i Skotnicki – obaj zaczęli urzędowanie 13 czerwca 2013 r.
Z rejestru działalności gospodarczej wynika, że wszyscy członkowie zarządu są przedsiębiorcami, których działalność została sklasyfikowana jako „pozostałe doradztwo w zakresie prowadzenia działalności gospodarczej i zarządzania”.
Łój, Trzeciakowski i Korzeniowski zarejestrowali się jako przedsiębiorcy w listopadzie 2012 r., a Łaskuda i Skotnicki – 28 maja 2013 r. Ten ostatni prowadził działalność gospodarczą „sprzedaż hurtowa niewyspecjalizowana” od 1992 r. do 14 maja 2013 r.
„Kominówka” nie obejmuje
Porównanie dat wskazuje na zbieżność powołania do zarządu KHW z rozpoczęciem w tym samym czasie działalności gospodarczej przez większość członków zarządu. Członkowie zarządu spółki węglowej nie pracują tak jak górnicy, czyli na umowach o pracę. Zatrudnieni są na kontraktach menedżerskich, bardzo dobrze opłacanych kontraktach. Moje źródła w KHW przekazały dokumenty, z których wynika, że członkowie zarządu wystawiają co miesiąc faktury na kwoty kilkudziesięciu tysięcy złotych netto.
- Członkowie Zarządu KHW S.A. wykonują swoje funkcje w oparciu o umowy cywilno – prawne (kontrakty menadżerskie) w wyniku uzgodnień organów korporacyjnych Spółki. Umowy mają charakter niejawny i w związku z tym nie udzielamy żadnych informacji na temat ich zawartości – mówi Wojciech Jaros, rzecznik holdingu.
Nie dostałem od rzecznika odpowiedzi m.in. na pytanie, jaką stawkę ZUS płacą ci menedżerowie (minimalną, czy dla prowadzących od niedawna działalność gospodarczą – preferencyjną), czy obowiązuje i jak długi jest zakaz konkurencji dla członków zarządu, jak zakończyły się sprawy z powództwa ZUS.
Odpowiedzieli za to (zbiorczo) „członkowie zarządu”: „Zarząd Spółki, na podstawie zawartych umów o zarządzanie, objęty jest zakazem konkurencji. Przed sądami powszechnymi nie toczą się procesy z powództwa ZUS przeciwko członkom Zarządu. Składki ZUS płacone są w wysokości przewidzianej dla przedsiębiorców (tytułem do objęcia ubezpieczeniem społecznym jest prowadzona działalność gospodarcza )”.
Naszły mnie podejrzenia, że zawarcie kontraktów menedżerskich jest sposobem na obejście ustawy o wynagrodzeniu osób kierujących niektórymi podmiotami prawnymi (zwana potocznie ustawą kominową). To ustawa ograniczająca wysokość zarobków osiąganych przez szefów przedsiębiorstw, spółek państwowych oraz samorządowych.
Odpowiedź z Ministerstwa Gospodarki była uspokajająca: „Uprzejmie informujemy, że zatrudnienie członków zarządu KHW S.A. na podstawie umów cywilnoprawnych nie stanowi obejścia przepisów tzw. ustawy kominowej”. Czymże zatem jest? Premią za sprawne zarządzanie lub wyniki ekonomiczne spółki?
Chyba nie, skoro zaprzecza temu nawet prezes KHW. - Górnictwo na Górnym Śląsku, może poza Jastrzębską Spółką Węglową, znajduje się w fazie schyłkowej – mówił dla portalu wnp.pl Roman Łój, prezes zarządu Katowickiego Holdingu Węglowego. - Sprzedaż wygląda kiepsko. Na sprzedaż do odbiorców indywidualnych oraz ciepłowni wpływ ma obecna aura. A jeżeli chodzi o elektrownie, to węgiel brunatny plus import energii nadal wypychają produkcję energii z węgla kamiennego. Jest to dla nas niepokojące.
Szczere słowa. I to zapewne troska o dalsze kontrakty menedżerskie.
Jak wynika z „ustawy kominowej” maksymalna wysokość wynagrodzenia osób, których dotyczą przepisy ustawy kominowej, nie może przekraczać wielokrotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw bez wypłat nagród z zysku w czwartym kwartale roku poprzedniego, ogłoszonego przez Prezesa Głównego Urzędu Statystycznego.
Obecnie wysokość miesięcznego wynagrodzenia osób objętych ustawą kominową nie może przekroczyć sześciokrotności przeciętnego wynagrodzenia w IV kwartale 2013 roku, czyli 24026,10 złotych w przypadku osób zatrudnionych w przedsiębiorstwach państwowych lub w spółkach z udziałem Skarbu Państwa. Tyle maksymalnie mogliby zarobić członkowie zarządu KHW. Trudno się dziwić, że wolą zarobić kilka razy więcej.
Ślepy nadzór
KHW SA jest spółką, nad którą nadzór właścicielski sprawuje minister gospodarki, czyli wicepremier Janusz Piechociński (PSL). W jaki sposób ten nadzór jest pełniony, to wiadomo np. z raportu NIK z 2012 r. („O kosztach pozaprodukcyjnych w spółkach Skarbu Państwa”):
„Kontrolerzy NIK wykryli w dwóch spółkach rażące nieprawidłowości, które świadczyły o niegospodarności oraz naruszeniu przepisów o zamówieniach publicznych. KHW S.A. wysłał np. grupę 30 pracowników na czterodniowe seminarium do Wielkiej Brytanii. Część szkoleniowa obejmowała tylko jeden dzień, i to w czasie między śniadaniem a lunchem. Pozostały czas wypełniony był programem turystycznym. Koszt wyjazdu wyniósł 133 tys. złotych. Ta sama firma wysłała czterech pracowników na dwutygodniowy wyjazd do Kambodży, organizowany przez jeden ze związków. Po co? Zarząd nie był w stanie wskazać inspektorom gospodarczego celu wyprawy, która kosztowała KHW S.A. 21 tys. złotych. […] Minister Gospodarki w stosunku do spółek węglowych, nad którymi sprawował nadzór właścicielski, nie podjął analogicznych działań. NIK wskazuje, że brak tych zasad spowodował, iż finansowały one przedsięwzięcia, których celowość i efektywność była trudna do uzasadnienia. Rażącym przykładem takiej sytuacji jest zakwestionowanie przez inspektorów umowy, na mocy której KHW S.A. zapłacił 440 tys. zł za promocję spółki podczas jubileuszowej uroczystości jednego ze związków. Kontrola wykazała, że za 305 tys. zł kupiono zegarki dla związkowców (warte w rzeczywistości 64 tys. zł), a resztę wydano na jedzenie i alkohol. Zdaniem NIK podobne sytuacje mogą świadczyć o występowaniu w spółce węglowej mechanizmów korupcjogennych”.
Jak widać – w KHW S.A. nihil novi.